headerphoto


Okiem taty

Pozostał DUŻY niesmak i żal, a szkoda. Przecież można inaczej. Wystarczy tylko chwila refleksji i pomyślunku.

Muszę przyznać, że gdyby nie dodatkowe komplikacje zdrowotne Kuby, polecalibyśmy szpital wszystkim dookoła. No właśnie gdyby nie to "gdyby". Szpital oraz jego personel nie sprostali wyzwaniu. A przecież po tym, jak personel medyczny radzi sobie w trudnych sytuacjach, można określić jego wartość. Cóż to za sztuka leczyć zdrowych bądź zakatarzonych. Cóż to za sztuka odbierać porody łatwe, proste i zdrowe. W takiej sytuacji ja też mogę otworzyć prywatny gabinet lekarski.

Jeżeli mnie zapytasz, czy po swoim doświadczeniu polecam do porodu szpital Ginekologiczno-Położniczego przy ul. Madalińskiego w Warszawie, odpowiem: Stanowczo odradzam i proszę o przemyślenie innego miejsca. Bo życzę Tobie wszystkiego dobrego i aby poród był bez komplikacji a dzidziuś zdrowy, ale gdyby nie ...? To przeczytaj na co powinniście się przygotować.

Poród to chwila wyjątkowa dla rodziców, chwila jedyna w swoim rodzaju, chwila wielkiego napięcia i ogromnych emocji. Każdy kto decyduje się na pracę "przy ciąży i porodzie" MUSI powtarzać sobie to cały czas, w kółko, na okrągło, non stop. 99% personelu szpitala tego nie robi. Dla nich to rutyna, jak przy wyrzucaniu śmieci. Bah worek do kontenera, bah i urodziło się dziecko, bah i worek do kontenera i bah ...

Niestety to się tyczy większości "lekarzy" i personelu medycznego. Nie tylko w szpitalu trafiliśmy na rutynę, chamstwo, zadufanie, wszechwiedzę, zero dyskusji, "ja wiem najlepiej, bo mam biały fartuch" - rzec by można biała zaraza itd. itp.

Internautko zanim zdecydujesz się na szpital do porodu, poświęć chwilkę i przeczytaj uważniej, jak działa personel w szpitalu przy ul. madalińskiego w Warszawie. Krótkie info poniżej, dokładne opisu dalej:

  1. Lekarka podczas porodu niemalże wykrzyczała nam diagnozę w twarz a zespół porodowy "uciekał" z sali, aż się kurzyło. Zero finezji, zero informacji, zero wytłumaczenia sprawy, zero delikatności, zero dla personelu.
  2. Personel szpitala traktował Kubę i nas jak trędowatych. Omijano nas wielkim łukiem, aby nie nadziać się na pytania, wątpliwości, dopytywania itp. Najlepiej jakbyśmy siedzieli w kącie, nic nie chcieli i szybko opuścili szpital.
  3. "Lekarze" - ich zachowanie to poniżej absolutnego dna. Oni nie chodzili, oni wręcz lewitowali, takiego samouwielbienia, zadufania w sobie nie widziałem nigdzie. Ich przekonanie o ich wyjątkowości, wszechwiedzy, niemalże boskim usposobieniu, wylewało się każdym otworem ich ciała. Oni normalnie na chwilkę wpadli do szpitala w drodze na Olimp. Dopiero jak ich się zjebało, to schodzili na chwilkę na ziemię, ale szybko potem uciekali, abyśmy nie zbrukali ich boskości.
  4. Na każdym kroku (minimum 10 razy dziennie) przypominano mi, że odwiedziny są między 15 a 19. Nawet kiedy puszczały mi (czy komuś z rodziny) nerwy i robiłem awanturę "już wniebowziętej" lekarce na obchodzie - nic nie skutkowało. Pomagało na chwilę, lekarka schodziła z niebios, kiwała głową, że tak w takiej "awaryjnej" sytuacji mam rację i absolutnie mogę siedzieć przy dziecku i żonie. Ale czy to takie trudne być zorientowanym w swojej pracy i wiedzieć, że obecnie na oddziale jest dziecko z "problemami"? Ile takich dzieci się rodzi w miesiącu u was? Jedno? Dwoje? W czasie kiedy my leżeliśmy w szpitalu, na oddziale byliśmy sami i to cały tydzień!!!! Na spotkaniu ordynator powiedział, że jakbym przyszedł to bym dostał specjalne pozwolenie na papierze na pobyt poza godzinami odwiedzin. No SUPER!!! Świstek, papierologia wiecznie żywa, świstek miał mieć uratować przed chamskimi uwagami, grubiaństwem i nietaktem. Cóż ten świstek by uczynił? Czyli co? Przy każdej uwadze machałbym przed personelem szpitala? To byłoby po fakcie Szanowna Pani Ordynator. Świstek - to proszę wystawiać swojemu personelowi, aby wiedział co ma robić!!! A i proszę zbierać potwierdzenia odbioru i zapoznania się z treścią świstka, żeby się potem nie wykręcali.
  5. Pielęgniarki - także problemy z przepływem informacji, także zero zorientowania co się dzieje na oddziale. Każdej z osobna trzeba było tłumaczyć od nowa, że Kuba ma dokarmianie, że Kuba ma to, że Kubie trzeba tamto. I za każdym razem słuchanie ich "mądrych" i często chamskich uwag!!! Chodzenie 5 razy za każdą sprawą, bo akurat pielęgniarka wypełnia tabelkę i nie da dziecku mleka!! Albo odzywki typu: "Ma Pani piersi to proszę karmić!", w sytuacji kiedy żona miała problemy z laktacją w wyniku (na 99%) zmęczenia, stresu, emocjami i całą zaistniałą sytuacją.
  6. Salowe - 100 razy na dobę zaglądały do pokoju i zadawały sakramentalne pytania: Która z Pań dzisiaj wychodzi? ŻADNA!!! A poza tym nie siedzimy tu dla przyjemności. Być może nie robiły tego ze złej woli, a z braku informacji od "wniebowziętych" lekarzy i "ważnych" pielęgniarek. A czy to taki wielki kłopot poinformować panie salowe gdzie mają sprzątać?? Jasne, że nie - lepiej na nie drzeć się i odsyłać z kwitkiem. A dodatkowo panie salowe dostają cięgi od pacjentów.
  7. Brak przepływu informacji między personelem. Tam poprostu jest ciągłe "zatwardzenie informacyjne". Każdemu kto przychodził trzeba było tłumaczyć wszystko od początku - jak chłop krowie w rowie. Pierwszego dnia to jakoś szło, ale 4 czy 5 to przekazanie wszystkiego mogło zająć godzinę, a Kuba i żona czekali na pomoc, diagnozę czy decyzję. Trauma. np. Kubie badano słuch około 5 razy, za każdym podejściem mówiono, że końcówka do aparatu musi być mniejsza a następnym razem przychodzono znów ze standardową. Cholera człowieka brała. I tak ze wszystkim.
  8. Zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez "lekarzy" - kazano nam czekać z wadą stópek miesiąc lub dwa, a potem udać się na rehabilitację. Po takim czasie Kuba musiałby mieć operacje, a tak nosi "tylko" gipsy. SKANDAL!!! Niekompetencja niektórego personelu to droga ku większemu kalectwu naszych dzieci!!!
  9. Dopiero drugiego dnia od porodu, kiedy żona rozpłakała się podczas obchodu, jeden z "lekarzy" łaskawie się spytał czy może chciałaby spotkać się z psychologiem. No może by chciała, tylko w takiej sytuacji trzeba troszkę pacjentowi pomóc, bo on ma inne problemu w głowie!!!
  10. Rola szpitala i jego "światłego" personelu (tak zapracowany, źle opłacany, ciągle na skraju biedy, niedoceniony, bez wdzięczności pacjentów, bez perspektyw na przyszłość itd.) ograniczyła się do wręczenia żonie i mi broszury informacyjnej o dzieciach z Zespołem Downa. Broszura wydana przez Fundację Bardziej Kochani (niestety nie przez NFZ). W rozmowach z innymi osobami rodzącymi w innych szpitalach usłyszałem, że im w sytuacji trudnej ordynator pomagał w umawianiu konsultacji ze specjalistami z innych placówek. I wszystko załatwiono w dwa - trzy dni. U nas zostaliśmy olani!!! Na moment naszego wyjścia ze szpitala oczekiwano z wielkim utęsknieniem. Myślę, że po tym zrobiono jakąś bibkę z tej wielkiej radości.
  11. Nieliczny personel, który śmiało można nazwać lekarzami, te osoby wiedzą na 100% o kim piszę, bo zawsze widzieli wielkie zdziwienie na naszych twarzach, że jednak można coś zrobić i nie trzeba się dopytywać i kłócić o każdą pierdułkę.
  12. Spotkanie z ordynatorem - przebiegło, nawet całkiem miło, kiwała głową na znak, że rozumie moje słowa, ale jednocześnie wypinała pierś jak do orderu - chyba była dumna z pracy swojego oddziału i personelu. Na wszystkie przekazane uwagi miała wytłumaczenie i uzasadnienie, więc jest wszystko tak jak powinno być. Po co zmieniać? Brawo - cóż za kreatywność w wymyślaniu usprawiedliwień i samouwielbienie! Poza tym spotkanie odbyło się dwa tygodnie od porodu i tydzień po wyjściu ze szpitala, kiedy do szpitala dotarło badanie kariotypu Kuby. Wtedy Pani ordynator zaproponowała spotkanie umoralniające i w swej łaskawości postanowiła przelać troszkę swojej boskiej wiedzy o zD na mnie. Wcześniej nie znalazła dla nas czasu!!! Po dwóch tygodniach wiedziałem o zD więcej niż ktokolwiek z personelu szpitala, więc rozmowa już nie miała sensu!!!


Pobyt w szpitalu (przepraszam z góry za obszerność opisów) - trauma o której trzeba jak najszybciej zapomnieć.

poród i zespół porodowy - to fakt, że jechaliśmy do szpitala ze "zdrowym" dzieckiem i to zakomunikowaliśmy w szpitalu na porodówce. No i cóż z tego. Przecież cała sytuacja była i jest bardziej trudna dla nas (rodziców) niż dla personelu. Wy tylko odbieracie poród i odwracacie się na pięcie. Nic was więcej nie obchodzi. Zostaliśmy zainstalowani w sali porodowej i zaczęło się oczekiwanie na poród. Miła pani położna (pozdrawiamy Panią Kowal - obsługa super) pomagała we wszystkim w czym mogła. Nawet kawę z mleczkiem mi zrobiła, bo wyglądałem nieciekawie (godzina snu). Skurcze regularne, ale coraz silniejsze. Żona mimo przyjmowania różnych pozycji stwierdza, że prosi o znieczulenie. Pan anestezjolog, znużony porą, ale profesjonalnie znieczula i akcja trwa dalej. Żona uśmiechnięta leży na łóżku, gaworzy z położną. Ja po początkowym wzroście adrenaliny, przymykam oko na krzesełku obok (mimo kawy). Rozwarcie jest na tyle duże, że zaczyna się parcie i Kuba chce się wydostać na świat. Do sali wchodzi kilka osób tzw. zespół porodowy. Jedno parcie, drugie ... i jest. Położna pokazuje małego człowieczka, Kuba zaczyna płakać. Zostaje położony na brzuch żony, zaciąga pierś i robi swoje pierwsze łyki mleczka. Ja za bardzo nie wiem co się dzieje, dużo emocji, różnych ludzi dookoła. Widzę Kubą, żonę, sam nie wiem co myśleć, emocje, radość, ulga, że już po wszystkim - gdy nagle "finezyjny" głos lekarki oceniającej dziecko, wykrzyczany za moimi plecami: "Dziecko z podejrzeniem Zespołu Downa ..." (nie słyszałem dalej). Dziwne uczucie, oparłem się o krawędź łóżka, nogi się mi ugięły. Patrzę na żonę, widzę przerażony wzrok. W głowie zaczynają się cisnąć różne myśli, przelatują błyskawicznie: "Jak to? Jak to? Jaki Zespół Downa? To nie możliwe. Przecież były robione badania. Przezierność karkowa. Wszystko w normie. Żadnych najmniejszych podejrzeń. Jak to?". Lekarka w między czasie przełożyła Kubę na specjalne podgrzewane łóżeczko i dalej coś mówi, wiotki, bruzda na rękach, uszy mniejsze i osadzone niżej ... wada stóp - stopy końsko - szpotawe. Odwracam głowę i mówię to co w głowie się telepało: "Jak to? Jak to ... nierozumiem?" Lekarka, chyba zaskoczona brakiem mojego zrozumienia, łapie za rączki Kubę, podnosi je do góry i puszcza - "Widzi Pan jaki wiotki, widzi Pan jaki wiotki?" Niemalże krzyczy, chcąc mieć pewność, że tym razem usłyszę i zrozumiem. Fakt rączki opadają na łóżeczko. Trochę mnie wkurwiła, że tak "rzuca" moim synkiem. Myślę sobie "stopy wyprostujemy, ale downa nie wyleczymy". Patrzę znów na żonę. Żona w ostatniej chwili zauważa, że próbują ją zszyć "na żywca" i prosi o znieczulenie. W głowie mnóstwo myśli i cisza jednocześnie. Żona trzyma Kubę na rękach. Patrzę na synka. Fakt ma troszkę skośne oczka, ale poza tym jest tak samo "piękny" jak każdy noworodek. Trudno mi określić czas jaki upłynął, ale nagle zorientowałem się, że zostaliśmy sami w sali porodowej. Być może zamyślenie i szok był długi, a być może członkowie zespołu porodowego "zabijali się" na zakrętach, kto szybciej opuści salę porodową. Rozglądam się po sali. Pustka. Nikogo. Widzę, że drzwi na salę zamykają się. Biegnę na korytarz i patrzę. W połowie korytarze oddala się lekarka oceniająca Kubę. Biegnę za nią i zatrzymuję i znów zadaję te same "głupie" pytania: Pani doktor, jak to zespół downa? Jakie podejrzenie? Jak to wada genetyczne? Rozpaczliwie pytam się "kompetentnych" osób o jakąś informację o schorzeniach Kuby. Widzę w oczach lekarki brak zrozumienia i rozpoczęcie procesu myślowego "Jak się pozbyć natręta, ale tak raz i skutecznie". Lekarka wypala: "Proszę nie zostawiać żony samej, proszę wrócić na salę. Musicie teraz być razem." Odwraca się i odchodzi. Ja zostaje, stoję, patrzę jak się oddala. Zostałem jak ta przysłowiowa dupa. Krzyczę za nią w głowie: "Jak to mam żony samej nie zostawiać? Wyskoczy przez okno? Przecież są zaryglowane! Jak to mamy być razem? Przecież to moja żona i jesteśmy razem! Co ty, kurwa, bredzisz?". Wracając do sali widzę naszą położną wypełniającą jakieś kwity. Podchodzę. Pytam się: "Czy z Pani doświadczenia te podejrzenia to coś poważnego? Faktycznie Kuba ma zD?" Odwraca głowę w moim kierunki i nic nie mówiąc kiwa potwierdzająco. Odchodzę myśląc - z żadnej strony pocieszenia. Wracam na salę. Żona trzyma Kubę i tuli do siebie. Siadam obok. Cisza. Głaszcząc Kubę palcem po czole powtarzam w ciągle: "Kuba, coś ty narobił? Cóż ty wykombinował?". Na chwilę przychodzi druga położna (z nią mieliśmy umowę, ale nie mogła nas obsługiwać, bo akurat miała dyżur) porozmawiała chwilkę, zwierzyła się, że też ma problemu z synkiem (taka forma pocieszenia, że nie jesteśmy sami na świecie) i wróciła do pracy.

A przecież wszystko to można przeprowadzić inaczej, normalniej, spokojniej np: przeprowadzić poród do końca, ludzie wychodzą, zostaje jedna lekarka oceniająca dziecko i spokojnie informuje rodziców: Co jest z dzieckiem. Jakie są podejrzenia. Co będą robić dalej. Co jeżeli się potwierdzą podejrzenia. Spokojnie, rzeczowo przekazać maksimum informacji dla rodziców. Hasłowe wykrzyczenie problemu i ucieczka z sali porodowej to jakaś kpina. Równie dobrze sam mogłem odebrać ten poród. Wyszłoby na lepsze.



Dokarmianie Kuby - jak to w życiu. Po dużych emocjach, stresie związanym z porodem i całą sytuacją, żona miała problemy z laktacją. "Lekarze" zalecili dokarmiania. Siedzę przy łóżku, żona ściągnęła laktatorem mleko, nakarmiła Kubę. "Mało" - krzyczy Kuba, więc prosi abym podszedł do pielęgniarek i wziął strzykawkę z mlekiem. Idę. Przy biurku siedzi jedna z "nich". Widzę, starszą Panią z wieloletnim doświadczeniem (jak się później okaże) w chamstwie i nieróbstwie. Pochylona nad biurkiem wypełnia tabelki. Przerywam jej pracę i uprzejmie mówię, że Kuba ma zalecone dokarmianie i uprzejmie proszę o mleko dla synka. Podnosi głowę i kiwa twierdząco, że zrozumiała i mówi, że za chwilkę przyniesie. Wracam do żony i Kuby. Czekamy, czekamy, czekamy. Kuba płacze i płacze i płacze. Po 30 minutach, zaczynam się zastanawiać, czy pani pielęgniarka wyskoczyła po to mleko do sklepu. Idę ponownie. Minęło już około 40 minut. Obrazek ten sam. Dejavu. Ta sama pielęgniarka, pochylona nad biurkiem wypełnia te same tabelki. Znów przerywam jej tą katorżniczą robotę i znów dopytuję się o mleko dla synka i przypominam, że już tu byłem jakiś czas temu. Pani pielęgniarka znów ponosi głowę i patrzy. Zauważa koleżankę po fachu i wypala do niej, aby zaniosła mleko do sali nr 1. Koleżanka potwierdza. Ja wracam spowrotem z założeniem, że czekam maks 2 minuty. Koleżanka okazała się słowna i chwilkę później przyniosła strzykawkę z mlekiem. Kuba był wniebowzięty :) Żona tych sytuacji miała więcej i może coś opisze w swoim dziale. A wracając do bardzo zajętej pielęgniarki, która nie mogła przynieść mleka ani nie mogła w te 40 minut przekazać tej prośby innej osobie - ciekawy jestem czy ona również zamawiając jedzenie spokojnie czeka godzinę czy już niecierpliwi się po 15 minutach. Ciekawe jakby zareagowała, jakby spytała się kelnera po godzinie co z jej zamówionym obiadem a ten by odrzekł - tak, tak, teraz to ja wycieram talerze, ale zaraz przekaże kucharzowi to coś pani podgrzeje.



Wniebowzięta „lekarka” - Mały rys sytuacji. Piątek wieczór. Wszyscy zmęczeni i mający dość wszystkiego. Towarzyszka żony z pokoju wychodzi do domu, spakowała się, mąż czeka z bratem, wszyscy czekają na przyjazd kardiologa. Synka koleżanki czeka jeszcze badanie kontrolne. Kardiolog miał być o 16, była już 20 - właśnie dotarł. Koleżanka z pokoju też swoje przeszła w szpitalu i jedyne o czym marzyła, to jak najszybciej opuścić ten piekielny szpital. Około 18.30 – 19.00 do pokoju wpadły pielęgniarki, ze trzy. Mocno poruszone, trzeszczące, coś gadające jedna przez drugą. Finezyjnie (standard w tym szpitalu) wykrzyczały do mojej żony, że Pani się przenosi do innej sali, tylko jeszcze nie wiedzą czy z łóżkiem czy bez. Żona zadała pytanie, dlaczego trzeci raz mam zmieniać salę, to jakiś obłęd. Pielęgniarki nie raczyły odpowiedzieć, pokręciły się jeszcze chwilę i zniknęły. Cóż robić, zabrałem się za pakowanie rzeczy. Przeszedłem do sali obok oblukać teren. Spakowani - czekamy. Koleżanka spakowana – czeka na wyjście i kardiologa. Cisza. Nie wiadomo co robić. Salowe wchodzą i się pytają czy mają szykować nowe łóżko, czy się przenosimy, czy mają zacząć tu sprzątać. Nikt nic nie wie. Ja siedzę koło Kuby, mąż koleżanki z bratem stoją przed drzwiami. Czeski film. Czekamy. Mija godzina i troszkę. Nic nie wiadomo. Po 20 kardiolog wchodzi do swojego gabinetu. Koleżanka z synkiem idzie na kontrolne badania. Ja przy Kubie, mąż z bratem przy drzwiach. Niepostrzeżenie zaczął się obchód. Do drzwi zbliża się „wniebowzięta lekarka”. Mijając chłopaków informuje: „Na rozmowy i dyskusje to proszę umówić się do pubu. Tu jest szpital!”. Chłopaki chyba nie słyszeli, bo byli przejęci badaniem dziecka, a może byli zaskoczeni chamską uwagą. Ja widząc, że zaczął się obchód, wstaję od Kuby i zmierzam w kierunku drzwi (w czasie obchodu na sali mogą być tylko pacjenci – taki przepis). „Wniebowzięta lekarka” mijając mnie rzuca: „Proszę założyć ochraniacze na buty”. Odpowiadam, że ok, że założę (poza tym, cały dzień siedzę przy Kubie i żonie i moje buty są czystsze niż jej kapie, w których biega po całym szpitalu. Ale rozumiem i się kajam, choć i tak byłem jednym z bardziej pilnie przestrzegającym tej zasady. Ochraniacze zdejmowałem tylko przy łóżku żony, bo 8 godzin w szczelnych workach foliowych na butach dawało mało miłe odczucia i reakcje stóp). Moja szczera i krótka odpowiedź ją chyba irytuje i patrząc mi prosto w oczy dopowiada, że to bardzo ważne, więc skoro wiem to proszę to robić. Ton arogancji i chamski - nie zwracam uwagi. I dodaje: A poza tym odwiedziny są od 15 do 19. Zamknęła drzwi a mi po tej odpowiedzi skoczyło ciśnienie. Ale od razu się zreflektowałem, że nie będę robił scen, bo po wszystkim ja idę do domu, a żona zostaje i będą się na niej wyżywały. Mija minuta „wniebowzięta lekarka” wychodzi, ja wchodzę do sali. Mijając mnie rzuca: „Proszę się zbierać, bo to po godzinach odwiedzin”. Nie wytrzymałem. Odwróciłem się i zacząłem ją „objeżdżać”: że ja wszystko rozumiem, ale półtorej godziny temu wpadły pielęgniarki, zrobiły raban o przenosiny, że żony z tym całym majdanem nie zostawię, czekam na decyzję, aby jej pomóc w przenosinach, a tu nikt nic nie wie, tylko każdy komentuje i ma uwagi, nie do końca miłe itd. itp. Starałem się być powściągliwy w słowach, ale głos lekko się uniósł. „Wniebowzięta lekarka” zdębiała. Stanęła jak wryta, nagle spojrzała na nas maluczkich, na nas – te gnidy, które przeszkadzają jej w ciężkiej, katorżniczej pracy w szpitalu, obudziła się, że ktoś się do niej odezwał, podniósł głos, co się dzieje, nie kłaniają się w pas, nie podziwiają, nie płaszczą się, nie dziękują i się uśmiechają głupkowato, nie ma fanfar i czerwonego dywanu??? Jak to, jak to??? „Wniebowzięta lekarka” wytrącona z letargu, rzekła, że ona nic nie wie o przenosinach, ale zaraz się dowie i przyjdzie nas poinformować. Czekałem do 21 a nawet później. Nie przyszła. Ciekawe dlaczego? Nawet nikt nas nie poinformował co mamy robić. Wychodząc razem z mężem koleżanki i bratem stwierdziliśmy, że dziewczyny mają zostać w tym pokoju i będziemy go okupować siłą.

„Wniebowziętą lekarkę” pamiętałem z chwili przyjęcia nas do szpitala. Jak „bardzo miło” potraktowała moją żonę podczas badania, a mnie przegoniła z krzesła, bo podobno było przygotowane dla niej. Sic! No proszę - królowa ma nawet swój tron. Od razu było widać, że ona jest tylko przelotem w szpitalu. Zstąpiła z niebios, abyśmy mogli choć chwilę zachłysnąć się jest blaskiem i doświadczyć obcowania z nadludzką istotą. Bleeee - rzygać się chce na kontakt z takimi osobami.



c.d.n.



1% podatku / darowizna

INTERNAUTO - PROSZĘ wspomóż mnie w drodze przez życie. Pozwól, abym mógł przejść je na tyle normalnie, na ile to możliwe. Dzięki Tobie będę bliżej "normalnie". więcej

Apel o 1% za 2017 r.
w formacie PDF

Archiwum apeli

21 marca
Światowym Dniem
Osób z Zespołem Downa

W 2016 r. został przygotowany cykl filmów promujących ten dzień - wywiady z osobami z ZD z 38 krajów, w tym z Polski - "MY FRIENDS MY COMMUNITY" - Obejrzyj filmy

W 2015 r. został przygotowany cykl filmów promujących ten dzień - wywiady z osobami z ZD z 38 krajów, w tym z Polski - "MY OPPORTUNITIES, MY CHOICES" - Obejrzyj filmy

W 2014 r. został przygotowany kolejny film promujący ten dzień - LET US IN - I WANT ACCESS TO HEALTHCARE! - Obejrzyj film

W 2013 r. został przygotowany kolejny film promujący ten dzień - LET US IN - I WANT TO WORK! - Obejrzyj film

W 2012 r. został przygotowany kolejny fantastyczny film promujący ten dzień - LET US IN - I WANT TO LEARN! - Obejrzyj film

W 2011 r. został przygotowany fantastyczny film promujący ten dzień - Will you "Let Us In!"? - Obejrzyj film

W 2009 r. nie było o tym głośno w mediach, ale w TOK FM była audycja. Chcesz posłuchać? Format mp3 (28MB) - pobierz

1% podatku
pomagają mi zbierać:

Kancelaria Doradztwa Podatkowego ABC
Chojnowska Małgorzata

(Kancelaria objeła opieką Kubusia)

NajlepszeWakacje.com
(serwis internetowy i sieć biur turystycznych)

Kanadyjskie Niepubliczne Przedszkole Anglojęzyczne
"Buzzy Bee"


Stowarzyszenie Studio Cogito - Stowarzyszenie Kulturalno-Edukacyjne

fotopracownia bednarczukowie